Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

O narodzinach miasta nad Bożą Zatoczką

Aleksandra Tarkowska
Archiwum prywatne
To mogłaby być historia wielu gdynian. 20 lat między wojnami jest w życiu tej rodziny prawdziwym czasem pionierów. Dziś potomkowie Marianny i Kazimierza są gdynianami z "krwi i kości"

Pani Joanna Sowińska z domu Musielak mieszka w Gdyni od 83 lat, przybyła tu z rodzicami w roku 1928. Dzisiaj jest starszą panią, czas jednak nie odebrał jej pamięci. Przeciwnie - wyostrzył wspomnienia.

- Mój ojciec Kazimierz Musielak, rocznik 1886, był robotnikiem rolnym w Wielkopolsce - wspomina. - Ożenił się z mamą, Marianną Jackowiak, w roku 1911. Oboje pracowali w majątku ziemskim w Węgorzewie, należącym do Niemca z pobliskiego Charzewa. W 1912 roku przyszła na świat moja najstarsza siostra Rozalia, a w 1914 brat Wacław. W tym samym roku ojciec, jako poddany pruski, wyruszył na wojnę. Dostał się do niewoli angielskiej, pracował na farmie w Szkocji. Gdy wrócił do domu w 1919 roku, był już człowiekiem "światowym". Szkot bardzo chciał, by ojciec się tam osiedlił i sprowadził rodzinę. Mama nie wyobrażała sobie życia na obczyźnie.

Zwycięskie powstanie z roku 1918/1919 przyniosło Wielkopolsce upragnioną wolność, Wielkopolska znalazła się w granicach Rzeczypospolitej, co potwierdził traktat wersalski. Ten sam traktat przyznawał Polsce także dostęp do morza.

- Rodzice jeszcze przez kilka lat pracowali w majątku, ojca jednak ciągnęło gdzieś w świat. Rodziły się kolejne dzieci: Tadeusz w 1920, ja urodziłam się w 1923, dwa lata później w 1925 brat Stefan. Było ciężko, mieszkaliśmy w folwarcznym domu, ojciec marzył o jakiejś państwowej posadzie na kolei lub na poczcie, jednak nie było takich możliwości. W 1927 roku wyruszył do Gdyni, wierząc, że uda mu się znaleźć pracę i szansę na lepsze życie dla nas wszystkich. Gdynia to był wtedy cud, z Wielkopolski wyjeżdżały całe rodziny, nad morzem budował się port, to przecież okno na świat!

W 1927 roku Gdynia jest już miastem, liczy ponad 12 tys. mieszkańców, ich liczba zwiększa się z miesiąca na miesiąc, w porcie działa już baza przeładunku węgla, potrzeba rąk do pracy przy budowie portu wewnętrznego i całej infrastruktury portowej.

- Ojciec znalazł pracę w stolarni, był człowiekiem przedsiębiorczym i bardzo pracowitym, dlatego też szybko wydzierżawił działkę przy ul. Pomorskiej i zbudował obszerny drewniany barak. Jedną część baraku przeznaczył na mieszkanie dla rodziny, druga część wyposażona w piętrowe prycze była swego rodzaju "hotelikiem", gdzie mieszkali przybysze ze wszystkich stron Polski, płacąc po dwa złote za tydzień. W kwietniu 1928 roku przyjechał do domu, by nas zabrać do Gdyni. Miałam wtedy pięć lat. Pamiętam cukierki, które przywiózł, zawijane w kolorowe papierki, w czekoladzie, pierwszy raz w życiu takie jadłam. To był smak wielkiego świata, bo ojciec opowiadał o morzu, porcie, statkach i mieście, które właśnie się buduje. Rodzice wynajęli wagon towarowy i z całym dobytkiem, meblami, pościelą, garnkami wyjechaliśmy ze stacji kolejowej w Kiszkowie koło Gniezna. Wysiedliśmy na pięknym dworcu kolejowym i w końcu dotarliśmy do celu, czyli na Pomorską 5, do naszego baraku.

Baraki, o których wspomina pani Joanna, były typowym elementem gdyńskiego krajobrazu lat 20. W sytuacji deficytu mieszkań i szybkiego przyrostu ludności zaczęło rozwijać się żywiołowo "dzikie budownictwo" - budy, baraki, ziemianki, blaszanki, czyli najczęściej dach nad głową zbudowany w jedną noc. Powstawały na terenach oddalonych od portu i śródmieścia, zwykle na obrzeżach lub poza granicami miasta. Były to obszary prywatne, dzielone przez właścicieli na małe działki - nieuzbrojone, bez planów zabudowy, bez wytyczonych ulic, dzierżawione lub odstępowane na ogół za niewielką opłatą.

- Nasz nowy dom był dość obszerny, jednak bez wody, kanalizacji i elektryczności. Po wodę chodziliśmy do źródła w lesie, co było szczególnie uciążliwe zimą. W 1929 roku urodziła się moja najmłodsza siostra Zofia. Ona jedna z całej naszej rodziny jest rodowitą gdynianką. Chrzest siostry odbył się w kościele Najświętszej Marii Panny na Świętojańskiej, to była nasza parafia. Ojciec, siostra Rozalia i brat Wacław dostali pracę w Olejarni, mama prowadziła dom. Latem biegaliśmy na plażę, trwała budowa portu i tyle ciekawego się tam działo. Jeszcze w 1929 roku przybył nam nowy lokator - Wicek Wicher, młody chłopak z Wielkopolski.

Przyszedł do Gdyni pieszo! Była już jesień, a on miał na nogach szmaciane pepegi i ani grosza przy duszy! Rodzice znali Wicka z młyna w Sroczynie, tam uczył się fachu młynarskiego. Zamieszkał za ścianą i dość szybko zaczął pracować w Łuszczarni Ryżu. Zarabiał, podobał się rodzicom, więc nie mieli nic przeciwko temu, by ożenił się z moją najstarszą siostrą Rozalią. Ślub odbył się w 1932 roku, też w kościele na Świętojańskiej, a wesele w naszym baraku. Do szkoły chodziłam na 10 Lutego, szkoła była nowa, piękna, kierował nią pan Kamrowski.

Gdynia na początku lat 30. rozwijała się bardzo dynamicznie. Przy Świętojańskiej, 10 Lutego i Starowiejskiej wyrastały nowe, piękne kamienice. Pojawiły się eleganckie sklepy, działała już komunikacja miejska, Kamienna Góra z willową zabudową była prawdziwym miastem ogrodem. Latem gdyńska plaża zapełniała się letnikami, którzy odkrywali uroki polskiego morza. Dla bohaterów reportażu nadszedł czas przeprowadzki.

- W 1933 roku rodzice kupili działkę w Małym Kacku przy Lipnowskiej. Została zakupiona za gotówkę od senatora gdańskiego Jewelowskiego, który był właścicielem Małego Kacka. Stała i dobrze płatna praca ojca i brata w gdyńskiej Olejarni pozwoliła na oszczędności, stąd ten zakup. Siostra Rózia z mężem i maleńką córeczką postanowili "pójść na swoje" i wybudowali na Witominie skromny domek, korzystając z kredytu. Na działce w Kacku stanął tymczasowy niewielki barak, w planach była budowa solidnego, murowanego domu. Przeprowadziliśmy się latem 1933 roku. Rodzice od razu zajęli się ogrodem, ojciec sadził drzewa owocowe, każde z dzieci miało swoje drzewko, własnoręcznie posadzone. Były czereśnie, jabłonie, wiśnie, grusze, porzeczki i agrest. Duży ogród warzywny znacznie ułatwił wyżywienie sporej rodziny. Domek był dość prymitywny, bez wody i kanalizacji, na podwórku była studnia. Ale dość szybko pojawiły się rowery, bo przecież trzeba było dojechać do pracy, radio, żelazko, nowe meble. Życie nabierało blasku. W związku z przeprowadzką zmieniłam szkołę i koleżanki. Tych szkół było kilka, najpierw nr 8, później 11 , a od 1936 roku szkoła nr 13, przy Halickiej. Wspominam ją bardzo dobrze, zwłaszcza harcerstwo, prowadzone przez małżeństwo Rogosiów. Wyjeżdżaliśmy na wycieczki i biwaki, chodziliśmy na piesze rajdy, uczyliśmy się patriotycznych i harcerskich piosenek. W Kacku, w kościele Chrystusa Króla, zostałam przyjęta do I Komunii św. Proboszczem i katechetą był tam ksiądz Stefan Radtke, brat Jana Radtkego, pierwszego sołtysa Gdyni.

Mały Kack został włączony w administracyjne granice Gdyni w 1933 roku. W latach 20. XX wieku został zakupiony przez senatora gdańskiego Juliusza Jewelowskiego, który przeznaczył 460 ha na zaplecze budowlane dla rozrastającej się Gdyni. Dokonano parcelacji ziemi i jedną z tych działek nabyli rodzice pani Joanny. W 1936 roku było w Małym Kacku około 240 domów, a w części doliny rzeki Kaczej powstało osiedle biedoty zwane "Drewnianą Warszawą".
- Pamiętam powódź w Kacku, było to latem 1937 roku. Rzeka Kacza szeroko wylała, woda podchodziła aż pod nasz ogród, tereny leżące poniżej zostały całkowicie zalane. Ojciec, bracia i sąsiedzi angażowali się mocno w akcję ratunkową, pomocy powodzianom udzielała też straż pożarna.

Po ukończeniu podstawówki w 1937 roku uczyłam się krawiectwa, rodzice posyłali mnie do miejscowej krawcowej, oczywiście za naukę płacili. Miałam wtedy 14 lat. Rodzina siostry Rózi powiększyła się, moi siostrzeńcy Genia, Ludwik i Rajmund często bywali w Kacku, a już na pewno w każdą niedzielę przychodzili z rodzicami na obiad. Z Witomina przez las było niedaleko, często więc z Zosią, moją najmłodszą siostrą, wędrowałyśmy do Rózi. Ostatnie lata przed wojną były dobre, przyniosły naszej rodzinie stabilizację. Rodzice był pracowici i oszczędni, zdołali zebrać pieniądze na budowę domu i na tzw. czarną godzinę. Wrośliśmy w pejzaż Kacka, często bywaliśmy też w Orłowie, zwłaszcza latem, gdy atrakcją była plaża, molo i kolorowy tłum letników. Na pewno byłam też w kościele św. Józefa na Kolibkach, pamiętam także Grotę Marysieńki z pięknym widokiem na morze. Po zakupy chodziliśmy do Gdyni, na halę targową lub do domu towarowego Piotra Ferdynusa na placu Kaszubskim. Wielkim przeżyciem było dla mnie Święto Morza w 1939 roku, ostatnie przed wojną. Stałam z ojcem na skwerze Kościuszki. Była defilada oddziałów Marynarki Wojennej, szwadron kawalerii, orkiestra i mnóstwo biało-czerwonych flag. W ostatnie przedwojenne wakacje, w sierpniu 1939 roku, wyjechałam na obóz harcerski do miejscowości Tupadły koło Jastrzębiej Góry. Przechodziliśmy tam kurs sanitarny, wędrowaliśmy do Lisiego Jaru i Rozewia, plażowaliśmy i kąpaliśmy się w morzu. Do domu wróciłam w końcu sierpnia, a nazajutrz wybuchła wojna. Nie zdążyliśmy wybudować nowego domu, oszczędności wielu lat ciężkiej pracy przepadły i "czarna godzina" nadeszła.

Opowieść pani Joanny mogłaby być z pewnością historią wielu gdynian. Dwadzieścia lat między wojnami w życiu tej rodziny to prawdziwy czas pionierów. Potomkowie pani Marianny i pana Kazimierza są dzisiaj gdynianami z "krwi i kości", dumnymi ze swych pionierskich korzeni. A autorka tego reportażu jest jedną z nich.

***
Reportaż pochodzi z książki Aleksandry Tarkowskiej "Gdynia między wojnami. Opowieść o narodzinach i życiu miasta 1918-1939", wydanej w 2009 roku w Domu Wydawniczym Księży Młyn z Łodzi.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdynia.naszemiasto.pl Nasze Miasto