18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wyprawa rowerowa Gowidlino - Rzym Przemysława Łagosza i Andrzeja Klinkosza [ZDJĘCIA, DZIENNIK]

Bartosz Cirocki
Wyprawa rowerowa Gowidlino - Rzym Przemysława Łagosza i Andrzeja Klinkosza
Wyprawa rowerowa Gowidlino - Rzym Przemysława Łagosza i Andrzeja Klinkosza ze zbiorów prywatnych
Przemysław Łagosz i Andrzej Klinkosz mają za sobą niesamowitą wyprawę rowerową z Gowidlina do Rzymu. W 21 dni przejechali ponad 2 tysiące kilometrów. Przygodę spisali w formie obszernego i niezwykle ciekawego dziennika z podróży - zapraszamy do długiej lektury!

W kilkanaście minut wyznaczyli trasę, zapakowali do sakw najpotrzebniejszy ekwipunek, w tym namiot, śpiwory i turystyczną kuchenkę, wsiedli na rowery i z Gowidlina ruszyli do... Rzymu. To Przemysław Łagosz, który jest dyrektorem społecznej Małej Szkoły w Szopie opodal Sierakowic, nauczycielem matematyki, informatyki i wychowania fizycznego oraz Andrzej Klinkosz, ojciec czwórki dzieci, który z pasją prowadzi gospodarstwo rolne w Bąckiej Hucie.

Łączy ich przyjaźń i zamiłowanie do sportu, zwłaszcza rowerów. Jeździli już na eskapady wraz z dziećmi ze szkoły, w tym kilkakrotnie do Częstochowy. Podczas jednej z nich pomyśleli, by postawić poprzeczkę wyżej.

- Wspomniałem o Rzymie przypadkowo, ale pozostało nam to w głowach i zaczęliśmy się nakręcać - mówi Przemysław Łagosz. - Stwierdziliśmy, że to miejsce, do którego warto trafić, zarówno ze względów religijnych, jak i krajoznawczych.

Przeżycia z eskapady spisywał wieczorami Przemysław Łagosz. Owocem jest dobrze napisany i bardzo ciekawy dziennik z podróży, który w całości i oryginalnej formie publikujemy poniżej.

Wyprawa rowerowa Gowidlino - Rzym - dziennik z podróży

W 21 dni rowerem z Gowidlina do Rzymu…

W pełnym brzmieniu tytuł powinien zawierać również Backą Hutę, z której wyruszył na wyprawę Andrzej Klinkosz no i oczywiście Gowidlino, gdzie ja się dołączyłem. W środę 3 lipca nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy ile nas czeka po drodze przygód, spotkań, miłych niespodzianek, wyzwań, ile potu trzeba będzie przelać, żeby szczęśliwie dojechać do celu. Nie wiedzieliśmy również kiedy uda nam się dotrzeć wiecznego miasta, gdyż z założenia mieliśmy pokonywać odcinki o takiej długości, na jakie wystarczy nam sił.

Trasa naszego rajdu powstała w około 15 min – najpierw wyznaczył ją program, później po lekkich modyfikacjach została przeniesiona na samochodowe mapy w skali 1:650000. 23 lipca, po 21 dniach podróży z jednym dniem przerwy w Austrii po ośmiu dniach jazdy, pokonując odległość 2243 km szczęśliwi, ale zmęczeni docieramy do Rzymu. Warto było!

Zapraszam zatem do poczytania o naszych przygodach, codziennych zmaganiach, radości podróży i spotkanych ludziach…

I-IV dzień – 3-6.07.2013 r.

Pierwsze cztery dni naszego rowerowego wypadu kierujemy ku Częstochowie. Przebieg trasy identyczny jak podczas pielgrzymki rowerowej sprzed dwóch lat. Z Gowidlina wyjeżdżamy o 8.45 kierując się na Sulęczyno. Pierwszą przerwę robimy po przejechaniu 35 km! Pogoda nam dopisuje, 28 st., bez opadów. Po 182 km dojeżdżamy do naszych przyjaciół w Wieszkach k. Chobielina. Tu jak co roku u Justyny i Rafała możemy liczyć na prysznic, ciepłą kawę i coś jeszcze…

Nasz namiot rozkładamy wśród drzew w przydomowym ogródku. Nasze rowery wędrują do garażu. Dzisiaj „na świeżości” pokonaliśmy najdłuższy odcinek, 182 km. Wieczorem miłą pogawędkę ucinamy z rodzicami właściciela domu. Rozmawiamy o wszystkim. Takie tam ploteczki…

Pogoda się nie zmienia przez kolejne trzy dni. Wzrasta jedynie temperatura. Dzisiaj słupek wzbija się na wysokość 32 st. Jak najszybciej chcemy dojechać do Lichenia. Wyjeżdżamy o 6.45. Kilometry uciekają i uciekają i tak o 15.30, jadąc ostatnie kilometry nowo poznaną trasą, jesteśmy nad J. Licheńskim. Tu urządzamy sobie półgodzinną kąpiel w koszulkach i spodenkach.

Pogoda nieco się psuje, w oddali słychać już grzmoty – czas się zbierać. Po zakwaterowaniu ruszamy na obiad do domu pielgrzyma Arka. Zanim raczymy się posiłkiem zastaje nas burza z gradem. Taka konkretna burza! Chwilowo chowamy się w sklepie z dewocjonaliami. Wieczorem uczestniczymy w apelu, który uświetnia cudowny głos naszej ulubionej organistki.

Wczorajsza burza w Licheniu była chwilowa i gwałtowna, choć nieco oczyściła powietrze. Od 6.30 do 13.00 mamy już na koncie 100 km. Droga jest bardzo dobra. Przeszkadzają tiry, które jadą jeden za drugim. Nikt na nas nie trąbi lecz nagminnie zdarza się wyprzedzanie „na trzeciego”. Jadąc z bagażem wykonywanie szybkich manewrów nie jest rzeczą tak prostą jak by się mogło to wydawać.

W Sieradzu jemy obiad za 8.50 zł - kompot, zupa, drugie danie. Zamawiamy też kawę i lody! No co? Chyba się nam należy?! Na koniec dnia mamy już 156 km na koncie. Jesteśmy w miejscowości Szczerców. Czas poszukać naszego dzisiejszego lokum. Wjeżdżamy do centrum i widzimy drzwi otwarte w miejscowym gimnazjum. Normalnie nas zapraszają! Miłe panie sprzątaczki pozwalają się nam wykąpać. Pierzemy też nasze koszulki i spodenki. Tuż za płotem rozpościera się teren Parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Wprost idealne miejsce na rozłożenie naszego namiotu.

Pozwalamy sobie zatem na zapukanie do drzwi miejscowego księdza proboszcza. Ks. Jarosław Kłys bez zająknięcia zgadza się na rozbicie naszego namiotu na trawniku za domem katechetycznym. Pyta też o to czy nie chcemy czegoś do jedzenia i picia. My wcześniej zrobiliśmy zakupy w miejscowej Biedronce. Dlatego dziękujemy za propozycję. Zdejmujemy rzeczy z rowerów, powoli zaczynamy rozkładać namiot. Podchodzi do nas powtórnie ks. Jarosław i pyta czy musimy nocować w namiotach? My odpowiadamy, że nie, ale nie mamy innej alternatywy. I wtedy to otrzymujemy propozycję zamieszkania w domu katechetycznym, którą z radością przyjmujemy.

Okazuje się, że nie dość, że są tam normalne łóżka do spania to również znajduje się tam kuchnia oraz łazienki. Ksiądz powtórnie pyta nas czy nie chcemy czegoś zjeść i wypić oraz czy nie chcemy się wykapać. Postawę ks. Jarosława zapamiętamy. Była ona dla nas postawą budującą i pozytywnie nas nastawiła do dalszej wędrówki.
O 6.20 jesteśmy już przygotowani do jazdy.

Dzisiejsze 66 km pokonujemy do 10.07. Mijamy znak Częstochowa. Zakwaterowanie znajdujemy w naszym stałym miejscu czyli w domu pielgrzyma u Sióstr Miłosierdzia Bożego Św. Wincentego a Paulo. Polecamy to miejsce. Jest przyjazne, siostry są miłe, uprzejme. Ponadto bez problemu można tu zostawić w piwnicy rowery. Po kąpieli i posiłku ruszamy w trasę.

Chcemy się też ubezpieczyć w jakimś biurze podróży czy gdziekolwiek, ale okazuje się, że w soboty punkty te są czynne tylko do godz. 14.00 i nic z tego! W Częstochowie spotykamy też grupę pielgrzymów z Sierakowic i okolic zmierzających do Medziugorie. Andrzej zostaje na mszy o 15.00 razem z grupą. Ja czuję duże zmęczenie, bolą mnie uda i mam przetarte pachwiny. To chyba wynik zmęczenia ostatnimi tygodniami (dwa tygodnie wcześniej z uczniami byłem na rowerach w Częstochowie; tydzień wcześniej wędrówki po Tatrach). Staram się odpocząć i do rana nie ruszam się z pokoju. Tak naprawdę to przydał by się teraz dzień odpoczynku.

Andrzej jeszcze wieczorem rusza na Apel Jasnogórski, a następnego dnia z samego rana na odsłonięcie Cudownego Obrazu na 6.00. Mam nadzieję, że siostry nie będą tego czytały, ale w pokoju uruchamiamy po raz pierwszy naszą kuchenkę na paliwa (super sprawa na trasę; opis kuchenki później) i postanawiamy zrobić jajecznicę z kiełbasą i szczypiorkiem. Niestety okazuje się, że kuchenka ta nie nadaje się do pomieszczeń zamkniętych i w pokoju mamy ogólne zaczadzenie! Jajecznica (z 10 jajek!) nam smakuje jak żadna inna wcześniej zjedzona, ale okupiona zostaje smrodem w pokoju.

V dzień – 7.07.2013 r.

Po zjedzeniu śniadania postanawiamy jednak ruszyć. Stawy i mięśnie na tyle odpoczęły, że da się daje pedałować. Pogoda wciąż nam sprzyja. 28 st., bez opadów, słoneczko grzeje aż się miło jedzie. Z Częstochowy kierujemy się na Kędzierzyn Koźle i dalej na przejście graniczne w Branicach. Trasa jest doskonała. Lekki spadek, bez dziur i wybojów. Bardzo dobrej jakości. Po drodze zatrzymujemy się na w lesie na jagodach jak również na marchewkowym polu. Po drodze przejeżdżamy przez Jemielnicę, w której duże wrażenie robi park oraz jego okazałe obiekty pocysterskie.

Ok. 19.00 docieramy do Głubczyc, kilka kilometrów od granicy z Czechami. Tu postanawiamy przenocować, tym bardziej, że ostatni odcinek okazał się sporym podjazdem i odebrał troszkę sił. Nocleg znajdujemy w miejscowej katechetce, gdzie mamy dostęp do prądu jak również do łazienki. Ułatwia nam to znacznie wieczorną toaletę i pranie brudnych rzeczy. Ks. Michał Ślęczek bez problemu pozwala nam na zakwaterowanie się.

Z uwagi na wcześniej zaplanowany wiec z okazji 70. rocznicy wydarzeń na Wołyniu tkwimy przed domem parafialnym 2 h. Prawie zasypiamy. Przydało by się położyć, ale nie ma gdzie! Naprzeciwko katechetki znajduje się okazały kościół p.w. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Głubczycach, który w 2009 r. obchodził swoje 750-lecie istnienia.

VI dzień – 8.07.2013 r.

W trasę ruszamy dopiero o 9.10. Powód? Trzeba się ubezpieczyć. Ostatni dzień w Polsce. Ku naszej uciesze okazało się, że tuż obok katechetki znajduje się kancelaria biura ubezpieczeniowego! Jak znalazł! U pana Krzysztofa Jarosza – agenta ubezpieczeniowego jesteśmy pierwszymi klientami. Czekamy na odpalenie kompa.

Ubezpieczamy się na 23 dni (do końca miesiąca lipca) w Ergo Hestii na kwotę 150.000 zł kosztów leczenia, NNW 20.000 zł, odpowiedzialność cywilna do 100.000 zł, bagaż 1000 zł – wariant holiday charter. Suma do wpłaty 117 zł + 2.5 zł kosztów przelewu. Dużo, niedużo ale ubezpieczyć się trzeba. W pakiecie mamy też inne usługi np. transport zwłok do Polski – ale mam nadzieję, że nie trzeba będzie z tej opcji korzystać. Szkoda, że nie można ubezpieczyć naszych bagaży na większą kwotę. W przypadku kradzieży rowerów, czy sakw można się tylko popłakać i wracać do domu i zbierać na następne.

Z Głubczyc kierujemy się na Branice. Początkowo trasa jest bardzo trudna. Kilkukilometrowy podjazd z 12 % nachyleniem. Temperatura na liczniku 28 st. O godz. 11.00 przy miejscowym hipermarkecie, w parku, jemy sobie kurczaka z rożna. To taka chwilka przyjemności na pożegnanie z Polską. Przekraczamy granicę Polsko-Czeską. O 13.00 mamy zaledwie 30 km na liczniku. To bardzo mało jak na nasze wcześniejsze osiągi. Kolejny odcinek trasy biegnie z góry serpentynami. Te 9 km mija bardzo szybko, poruszamy się z prędkością 55 km/h. Widoki są przepiękne, ale trzeba uważać na drogę. Kierując się na Olomuc przejeżdżamy przez Mladecko, Moravskŷ Beroun i Šternberk. W Šternberk robimy zakupy na wieczór i jutrzejsze śniadanie.

W Olomouc „troszkę” się pomyliliśmy i udało nam się wjechać na drogę szybkiego ruchu. Wydaje się, że to nie do końca nasza wina, gdyż nagle droga, którą mogliśmy jechać zamieniła się bez oznakowania w trasę dla rowerów nie przeznaczoną. Zresztą to nie nowość w Czechach (i jak się później okazało we Włoszech też). Na trąbienie ze trony kierowców nie trzeba było długo czekać. To znak, że coś jest nie tak! Pozostało nam nic innego jak zjechać na pobocze i przez miedzę między polami, na których rosło żyto dostać się na ulicę biegnącą nieopodal.

W godzinach wieczornych docieramy do miejscowości Olšany u Prostějova. Udajemy się do miejscowego księdza. Jednak tu doznajemy pierwszej porażki. Ksiądz odmawia nam noclegu, nawet na podwórku, ogrodzonym szczelnym, dwumetrowym, ceglanym płotem. Naprzeciwko zauważamy podwórko z dużym zielonym terenem. Wchodzimy tam i ku naszemu miłemu zaskoczeniu w oddali widzimy tam także wiatę z krzesłami, kran z wodą i mały ogródek. Pod wiatą imprezkę urządzili sobie miejscowi mieszkańcy w liczbie 3 dorosłych osób i 3 dzieciaków. Takie tam sobie picie winka, palenie papierosków itp.

Niestety nie pozwalają się nam rozłożyć z namiotem, gdyż jak tłumaczą nie jest to ich prywata posesja i mieszka tam więcej osób. Ale za to dzieci Ondraszek, Radek i Wasiek prowadzą nas na miejsce grze rzekomo możemy spokojnie rozłożyć nasz namiot. Leży ono nieopodal tego fajnego podwórka, tyle, że naprzeciwko cmentarza! Ale cóż?! Hmmm… Trzeba się rozkładać. Zatem kwaterujemy się.

Po chwili jednak znów przybiega do nas trójka dzieciaków i zaprasza jednak na swoje podwórko. Tu okazuje się, że zostajemy bardzo mile przyjęci. Dzieciaki biegają wokół nas, coś do nas mówią po swojemu, ale niestety za dużo nie możemy zrozumieć. Cała trójka pomaga nam przenieść po części już rozłożone rzeczy, a później z wielkim zapałem i zainteresowaniem pomaga w rozłożeniu namiotu.

Dzisiejsze 110 km choć po trudnej trasie nie dało nam aż tak w kość. Mama dwójki naszych młodych przyjaciół proponuje nam rosół z makaronem, na co oczywiście przystajemy z radością. Można się też z Nią spokojnie dogadać. Jak chce i mówi powoli to praktycznie rozumiemy się bez problemów, jeżeli zaś rozmawia po Czesku i do tego szybko, to pozostaje nam tylko kiwać głową i przytakiwać.

Rozkładamy też naszą kuchenkę. Dzisiaj w planie było zrobienie twarogu z jajkami i szczypiorkiem. Trzeba ugotować wcześniej zakupione jajka. Tu nasza pani domu spieszy z pomocą i proponuje ugotowanie jajek w swoim domu, na co zresztą przystajemy. Andrzej w tym czasie gotuje wodę do naszych ulubiony błyskawicznych zupek marki Knorr. Nasza kuchenka cieszy się szczególnym zainteresowaniem. Pokazujemy jak działa, jak się ją odpala, na jakie jest paliwa, na ile litrów gotowania wystarcza. Zaprzyjaźniamy się przez te kilka chwil na tyle, że mały Ondraszek z domu przynosi sobie w garnku zupę, siada przy nas i tak jak my konsumuje sobie kolację. Pozostali oczywiście patrzą i wszystko bacznie obserwują. Od miejscowych z ogródka otrzymujemy świeże ziemniaki, marchewkę oraz sałatę. Tak jak w Polsce – czym chata bogata!

Trójka naszych milusińskich tak się z nami zaprzyjaźniła, że chcą z nami nocować w namiocie. Ale jakoś udaje się ich odwieść od tego pomysłu. Obiecują jednak, że z samego rana przyjdą nas pożegnać.

Andrzej wieczorną toaletę realizuje na dworze przy pompie, którą najpierw obsługują dzieci, zaś później sama pani domu. Mama Ondraszka i Waśka widząc, że się nie kwapię do kąpieli pod zimną wodą proponuje mi kąpiel pod prysznicem w swoim domu, z czego oczywiście korzystam. Zmycie z siebie potu, ciepła woda – nie ma nic lepszego na wieczór przed położeniem się do namiotu i wejściem do śpiwora.

Wieczorem, gdy słońce już skryło się za horyzontem i zrobiło się ciemno udaje się też porozmawiać z tubylcami o ich i naszym życiu. Okazuje się, że nasza nowa przyjaciółka sama wychowuje czwórkę dzieci. Dwie córki i dwóch synów. Jest Jej ciężko ale sobie radzi. Widać, że jest mocną kobietą o silnym charakterze. Nie wszystkie dzieci są też z jednego ojca co stanowi dodatkowy problem. Opowiada o zachowaniu Waśka, który ma już 13 lat i próbuje różnych rzeczy idąc w ślady swojego ojca. Bardzo Ją to smuci. Córki są już starsze i poznajemy je wieczorem kiedy wracają z pracy i z praktyki zawodowej. Dwójka pozostałych dorosłych to małżeństwo. Ich synem jest Radek. Ojciec pracuje w zakładzie naprawy samochodów. Mama chyba nie pracuje.

Niestety problemem na dzisiejszą noc są nasze rowery, których bezpieczeństwo jest przecież najważniejsze. Znajdujemy się na wylocie wioski, na podwórku przed blokiem. Pomimo przywiązania ich łańcuchem do stelaża wiaty, czuwamy przy nich przez całą noc. Nie możemy dopuścić, żeby ktoś je nam ukradł.

VII dzień – 9.07.2013 r.

Ranek nie zapowiadał ciężkiego dnia… Niestety ta noc była bardzo krótka. Wcześniej wspomniałem już, że czuwaliśmy przy rowerach całą noc. Noc była stosunkowo ciepła, ale żeby wytrzymać wchodziliśmy do śpiwora i na krześle staraliśmy się wytrzymać (staraliśmy się!). Mój sen zakończył się wcześniej niż myślałem, że to się wydarzy.

O 6.00 do namiotu zawitał Ondraszek i starał się ze mną zagaić rozmowę. To, że nie odpowiadałem wcale mu nie przeszkadzało, on kontynuował swój monolog. Wiercił się, kręcił. Wchodził do śpiwora Andrzeja, to wychodził. Próbował też wejść i do mojego, ale starałem się mu wytłumaczyć, że z uwagi na moje gabaryty moglibyśmy się razem w śpiworze zaklinować. Ogólnie ADHD! Za chwilę do namiotu zapukał jego starszy brat Wasiek i wtedy to doszedłem do wniosku, że to na dzisiaj koniec spania. Pora wyjść z kokonu i przywitać nowy dzień.

Kiedy opuściłem namiot Andrzej wręczył mi bukiet kwiatów! Tak, kwiatów! A to z tej okazji, że 9 lipca obchodzę swoje 35 urodziny. Po chwili przyszła też i nasz przyjaciółka. Przyniosła nam garnuszek z kawą i cały talerz kanapek. Nic tak nie budzi rano jak świeżo zrobiona kawa, a i kanapkami też nie pogardziliśmy.

Z samego rana pokonaliśmy różnicę poziomów ponad 400 m, z licznymi podjazdami i zjazdami. Teren przepiękny krajobrazowo, ale trudny do pokonania. Z miejscowości Olšany u Prostějova kierujemy się na Prostĕjov, a następnie na Brno. Niestety jak zawsze musimy poruszać się drogami dostępnymi dla rowerów, a nie najkrótszymi (autostradą). Tak więc z Prostějova jedziemy na Drahany, Jedovnice.

Jedno z przyjemniejszych niespodzianek jakie dzisiaj spadły nam z nieba była kąpiel w Jeziorku Olšovec w miejscowości Jedovnice. Kąpiel trwała chyba z godzinę. Była tym przyjemniejsza, że temperatura sięgała 35 st. W sumie była to jedyna możliwość, żeby ochłodzić organizm. Poza tym brak snu też dawał się we znaki.

Jeziorko zachwyca pięknym położeniem, mnóstwem szlaków rowerowych wytyczonych wokół miejscowości i jeziora oraz setkami rowerzystów w kaskach przemieszczających się to tu, to tam. Wzorcowe jest również oznakowanie szlaków. Aż chciałoby się zaprosić polskich włodarzy, żeby zobaczyli jak należy wykorzystać lokalne warunki do rozwoju turystyki na terenie Kaszub. Wejście do jeziora odbywa się poprzez zejście schodami, które bezpośrednio wchodzą na głębie niebieskiej tafli. Tuż obok nas na jednej z gałęzi drzewa zawieszona została linka z żerdzią, dzięki której młodzi chłopacy z prawdziwym impetem wskakują do cieplutkiej wody. Patrząc na to wszystko z poziomu jeziora – pełna sielanka, żyć nie umierać! Ale nie pozostaje nic innego jak ruszyć w dalszą drogę…

Kierujemy się na Senetáŕov, Ochz u Brna. Między tymi miejscowościami znajduje się wioska Křtiny. Przepięknie położona. Zachwyca jednak nie tylko przyrodą, ale przede wszystkim Maryjnym Sanktuarium. Klasztor został założony przez Norbertanów około 1210 roku. Kościół zachwyca freskami na suficie wykonanymi przez Jana Jerzego Etgensa w latach 1691-1759 i rzeźbami. W ołtarzu głównym znajduje się gotycka, kamienna rzeźba Maryi Panny z XIII w. Wieża kościoła ma 73 m wysokości. Warto tu przystanąć, pomodlić się i odetchnąć chłodem w murach kościoła…

Brno mijamy przejeżdżając przez Šlabanice, Kobylnice. Brno jest miejscowością cudownie położoną pomiędzy wyrastającymi z każdej strony pagórkami. Aż szkoda, że nie mamy czasu, żeby tu zostać i je pozwiedzać. W trafnym znalezieniu drogi pomaga nam miejscowy przechodzień, gdyż na konkretne oznakowanie nie ma co liczyć!

Podobno każda droga prowadzi do Rzymu! Tak też chyba jest w naszym przypadku. Droga na mapie jest oznakowana. Miała być asfaltową, a wiedzie nas najpierw po bruku, a później zmienia się w dróżkę polną. Jedziemy między uprawami, łanami dojrzewających zbóż i słoneczników. Nie powiem, żeby nam się to szczególnie podobało. Z bagażami i dużym obciążeniem nie trudno tu o przebicie dętki. Niewątpliwie ten odcinek 4 km dodał smaczku naszej wyprawie.

Wieczorkiem dojeżdżamy do miejscowości Blučina niedaleko Židlichowic. Mijamy beczułkę z wypływającą z niej wodą. Dochodzi już godz. 20.00. Nagle pomyślałem, że warto napełnić bidony wodą. Zawołałem też Andrzeja, który był około 100 m przede mną. W sumie po napełnieniu butelek, bidonów, umyciu się stwierdzamy, że rozbijemy tu nasz namiot. Wokół jest troszkę terenu zielonego, jest dostęp do wody. Niczego nam więcej nie potrzeba.

Zauważamy, że do naszej beczułki podchodzą dwie panie z plastikowymi butelkami. Oczywiście trzeba je pozdrowić. Zatem powiedziałem – dobry wieczór! Na co jedna z nich odpowiedziała – dobry wieczór! Tu nasze zdziwienie sięgnęło zenitu! I zaczęła się rozmowa… Po krótkim przedstawieniu się okazało się, że jedna z pań doskonale znak język polski, gdyż jest żoną Polaka. Jej mąż jest znowuż krewnym prof. Kazimierza Kąkola z Warszawy, b. ministra Urzędu do Spraw Wyznań w rządach Piotra Jaroszewicza.

Panie wyjaśniły nam, że cała wioska chodzi tu codziennie po wodę lejącą się ciurkiem z beczki, gdyż jest to bardzo bogata w składniki woda wypływająca z serca otaczających nas gór. Kiedy stwierdziliśmy, że szukamy miejsca na rozłożenie namiotu i bezpieczne schowanie naszych rowerów, pani po bardzo krótkim namyśle prowadzi nas do swojego domu i pozwala się rozbić na trawniku tuż przez skarpą. Tuż obok znajduje się przydomowy basen, z którego również pozwala nam skorzystać. Rowery lądują w garażu.

Dzisiaj mieliśmy trudny dzień. Przejechaliśmy zaledwie 100 km. Dużo przewyższeń, podjazdów, zjazdów. Wysoka temperatura. Przydał by się odpoczynek. W sumie to nie wiem czy po raz kolejny dopisało nam szczęście, czy może Opatrzność nad nami czuwa w trudnych momentach…

VIII – 10.07.2013 r.

Już przed 7.00 właścicielka posesji pożegnała nas wyjeżdżając samochodem do pracy. Wcześniej jednak przyniosła nam dzbanek z herbatą. Żegnamy się także z mamą jej męża, pakujemy i ruszamy w trasę. Oczywiście napełniamy jeszcze bidony „starą wodą”, robimy sobie zdjęcia. Kierujemy się na Pravlov, Miroslav, Hostĕradice, Prosimĕřice by wreszcie wjechać do dużego miasta Znojmo.

Trasa zachwyca widokami niedostępnymi u nas na Kaszubach. Tu górują latorośle. Przy domach rosną drzewka morelowe, z których często korzystamy. W Znojmo dokonujemy zakupów w miejscowym hipermarkecie. To również czas na drugie śniadanie. Tak jak zawsze w tych wielkogabarytowych sklepach korzystamy z toalety. To też dobry moment, żeby się odświeżyć. Dla mnie to pora na smarowanie maścią pachwin przetartych na siodełku.

Granicę postanawiamy przekroczyć za miejscowością Hannice. Wcześniej jednak przejeżdżamy obok Parku Narodowego Podyji i Thavantal. Podczas śniadania miejscowi zalecali poświęcenie czasu na zwiedzenie tych parków, podobno warto. My niestety mamy nieco inne plany i wszystkiego nie jesteśmy stanie zwiedzić. Przed przekroczeniem granicy padamy na placu zabaw ze zmęczenia.

Odpoczywamy tam z 1.5 godz. temperatura 35 st., oraz kolejny dzień jazdy bez odpoczynku nie dają o sobie zapomnieć. Co prawda nie mam zakwasów, ale najzwyczajniej brakuje sił przy podjazdach. Praktycznie jadę na zmęczeniu. Człowiek praktycznie zapomina o wszystkim i stara się przekroczyć magiczną liczbę 100 km dziennie. Granicę Czesko-Austriacką mijamy mając już na koncie ponad 900 kilometrów bez dnia odpoczynku.

Trasę kontynuujemy 35-tką przejeżdżając przez Retz, Schrattental. Na wysokości miejscowości Pulkau kończy się nagle 35-tka. Najpierw wjeżdżamy pod jedną górkę kierując się (jak się później okazało) na Weitersfeldt. To nie był jednak dobry kierunek. Później wjeżdżamy już na dobrą drogę i na ok. 300 m przed prawidłowym zjazdem pytamy miejscowych o prawidłowość naszego wyboru. Oni nam każą zwracać i jechać w inną stronę. Niestety przyznajemy im rację i zawracamy! To tak jakbym zapytał w Gowidlinie jak dojechać do Sierakowic, a osoba dorosła by nie wiedziała! Masakra!

Te 10 niepotrzebnych kilometrów wynagradzają nam jednak widoki. W końcu zauważa nasze rozterki pan koszący przy domu trawę i nie dość, że prawidłowo wyznacza nam kierunek jazdy to jeszcze daje nam w prezencie bardzo szczegółową mapę, dzięki której nie sposób nie trafić. Dziękujemy i kierujemy się początkowo polną drogą w wyznaczonym kierunku. Mijamy pola winorośli, brzoskwiń, arbuzów, czereśni. Niestety niedostępne dla nas, gdyż znajdują się za wysokim ogrodzeniem. Arbuzy i winogrona są jeszcze nie dojrzałe.

Po przejechaniu kilku następnych kilometrów docieramy do Eggenburga. Tu robimy zakupy, pożywiamy się nieco, tankujemy paliwo do naszej kuchenki i postanawiamy tu spędzić noc. Z początku bardzo dobrym miejscem wydają się okolice miejscowej warowni, ale po głębszym zastanowieniu się dochodzimy do wniosku, że trzeba poszukać czegoś bardziej bezpiecznego.

Wyjeżdżamy z miejscowości i docieramy do strasznie zaniedbanego gospodarstwa, które lata swojej świetności ma już pewnie za sobą. Przepiękne niegdyś obejście z licznymi rzeźbami, gzymsami, malowidłami znajduje się obecnie w opłakanym stanie. Tu wita nas starsza pani, która właśnie karmi swoje owieczki. Po próbie dogadania się starsza pani pozwala nam na rozlokowanie się. Wybieramy kawałek trawy za chlewem. Pokazuje nam także gdzie możemy skorzystać z wody. Bardzo przykro było patrzeć na pracę ponad siły tej pani, która tak dużo serca wkładała w dbanie o swoje owieczki. Widać było jej spracowane ręce, całkowity brak zadbania o siebie, nogi wykrzywione od pracy…

Postanawiamy tu pozostać i dzisiejszą noc i odpocząć także jutro. Miejsce na odludziu. Tu jest bezpieczne. W godzinach wieczornych, jak już jesteśmy w namiocie rozpętała się jedyna burza, na jaką natrafiliśmy podczas całej podróży do Rzymu. Deszcz lał zaledwie przez około pół godziny. Więcej deszczu na trasie nie zaznaliśmy.

IX – 11.07.2013 r.

Pierwszy dzień odpoczynku. Totalna laba. Każdy robi co chce! Andrzej po raz pierwszy nie wstał o 5.00 rano  . Rana po ukąszeniu nabrzmiała. Widać też dwa ślady po ukąszeniu. Wcześniej sączyła się z nich krew, teraz wypływa ropa. Smaruję to maścią na ukąszenia, w którą zaopatrzyłem się w Sierakowicach w Aptece u Kosmy i Damiana.

Andrzej postanawia pozostać w namiocie. Jako prawdziwy gospodarz chce rozeznać się w tutejszej gospodarce. Z samego rana odwiedza nas również młody farmer, który odpowiada za to całe gospodarstwo. Mówi, że ma jeszcze jedną farmę, którą obrabia. Oprowadza Andrzeja po chlewach, po całym terenie chwaląc się maszynami (bo porządkiem w obejściu nie dało by się niestety pochwalić!).

Ja postanawiam zwiedzić Eggenburg i zrobić zakupy. Dochodząc do ronda, przechodzę przez pasy i słyszę rozmowę prowadzoną w języku polskim. Oczywiście podchodzę do dwóch pań siedzących na ławeczce i wygrzewających się w słońcu. Okazuje się, że jedna z nich mieszka tu już ponad 25 lat, druga zaś przyjechała ze swoim nastoletnim synem do córki. Pytam o miejscowe atrakcje. Panie słysząc o planowanej trasie zalecają nam przejechanie dłuższego odcinka brzegiem Dunaju, zaznaczając, że takich widoków nie można nie zobaczyć.

I tak modyfikujemy naszą trasę zgodnie z zaleceniami. Troszkę więcej kilometrów, ale jak się później okazało warto było. Ja ruszam do centrum miasta kierując się do punktu informacji turystycznej. Tu dzięki uprzejmości pani obsługującej biuro otrzymuję bezpłatnie mapki najbliższego terenu, które znacznie ułatwiają nam późniejsze poruszanie się. Są to typowe mapki dla rowerzystów z zaznaczonymi licznymi szlakami rowerowymi.

Miasto Eggenburg zachwyca pięknem i czystością jednak brakuje tu ludzi na ulicach. Troszkę to dziwne, ale domów mnóstwo, a spotkanych ludzi można by policzyć na palcach jednej ręki. Zwiedzam miejscowe kościółki oraz przechadzam się wąskimi, wyłożonymi brukiem uliczkami. W jednym z kościołów moją uwagę przykuła gablota ze wspomnieniami osób, które w tym roku kalendarzowym zmarły.

Na obiad smażymy sobie kotlety schabowe, podgrzewamy fasolkę po bretońsku. Jest też czas na umycie spodenek i koszulki w rzece przepływającej przez teren gospodarstwa.

X dzień – 12.07.2013 r.

Po pożegnaniu się ze starszą panią i jej mężem o godz. 6.00 z rana ruszamy w dalszą trasę. Gospodarze również okazali się porannymi ptaszkami, gdyż wyjeżdżają na targ z morelami. Niewątpliwie jednen dzień odpoczynku pozwolił na zregenerowanie sił, choć chyba nie do końca. Trasę za namową Polek zmieniamy na nieco dłuższą, ale z trawersem brzegu Dunaju na dłuższym odcinku. I tak jadąc przez Maissau, Hadersdorf dojeżdżamy do dużego miasta Krems.

Tu tradycyjnie jemy śniadanie przy miejscowym supermarkecie, odświeżamy się. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawę, że dzisiaj czekają nas jedne z najpiękniejszych widoków naszej wyprawy. W Krems wjeżdżamy na ścieżkę rowerową, którą jadąc 37 km przez Spitz kierujemy się na Melk. Ścieżka rowerowa wiedzie nas nieco zawiłą drogą, ale bajecznie piękną. Raz jesteśmy znacznie powyżej Dunaju, raz na jego wysokości. Jadąc wzdłuż tej pięknej rzeki przejeżdżamy przez centra licznych wiosek, najciekawszymi trasami, nie omijając żadnych atrakcji turystycznych – tak prowadzi nas ścieżka.

Często się zatrzymujemy uwieczniając to wszystko na zdjęciach. Trudno to opisać, ale czujemy się tak, jakbyśmy byli częścią jakiejś pocztówki z Austrii. Wioski zachwycają czystością, klimatycznymi, wąskimi uliczkami, setkami rowerzystów w kaskach i profesjonalnych strojach. Dziesiątki winiarni, sklepów z winami, pamiątkami, które to jednak nie zakłócają krajobrazu. W miejscowościach zachowano także pierwotny klimat kostki brukowej i wszechobecnego kamienia. Plantacje winogron zajmują tu od strony słonecznej chyba każdy kawałek ziemi. Tu rowery mają pierwszeństwo! Trasa jest bardzo łatwa do pokonania, gdyż przewyższenia są niewielkie, rzędu 20 m. Chciałoby się tu pozostać…

Ludzie są tu niezwykle uprzejmi i zawsze gotowi do pomocy. Podczas jednego z postojów podchodzi do nas właściciel winiarni obok której się zatrzymaliśmy i zaprasza do swojego królestwa. Tu w podziemiach pokazuje nam maszyny służące do wyciskania winogron, sprzęt do butelkowania oraz ogromne beczki służące go przechowywania wina. Albert wyjątkowo życzliwie nas przyjął. Gdyby nie bariera językowa pewnie konwersacja trwała by znacznie dłużej.

Nieco później spotykamy dwóch Polaków pracujących w miejscowej winiarni. Po krótkiej rozmowie chcemy jechać dalej, ale okazuje się, że Andrzej złapał kapcia. Tu warto dodać pierwszego kapcia, a przejechaliśmy już ponad 1000 km! Okazało się, że cierń od róży przebił dętkę. Przystępujemy zatem do wymiany. Andrzej szybko doprowadza swój rower do stanu używalności i gdy chcemy już wystartować, młody Polak zaprasza nas do winiarni i pokazuje linię produkcyjną. Sam właściciel stoi przy maszynie i butelkuje wino. Dają nam też skosztować swoich wyrobów!

Dojeżdżając do Melk skręcamy na Loosdorf, a później przez Kilb kierujemy się na Kirchberg a.d. Pielach. Ten ostatni etap trasy pokonujemy w sporej części pierwszymi serpentynami – na pieszo. Nachylenie jest duże, jesteśmy już po całym dniu jazdy i siły nas powoli opuszczają. Tak naprawdę jazda na siłę nie ma sensu. Zbyt dużo tracimy energii jadąc z prędkością 10 km/h, a efekt jest znikomy. Już lepiej prowadzić z prędkością 5 km/h i podziwiać widoki! Docieramy do najwyższego wzniesienia o wysokości 622 m. Mamy bardzo niewiele wody w bidonach, ale miły i uprzejmy pan napełnia nam je butelkowaną wodą.

Ostatni odcinek to zjazd 250 m z wysokości. Po kilku minutach docieramy do wioski Kirchberg, gdzie postanawiamy się zakwaterować. Łąki użycza nam miejscowy gospodarz. Wodę pozwala nam pobierać z kranu znajdującego się na chlewie. Tam też się wieczorem myjemy i pierzemy (a raczej płuczemy) nasze koszulki i spodenki. Jest 20.30 i zaledwie 17 st. Rowery dzięki uprzejmości młodego gospodarza ustawiamy na jego podwórku, tuż przy maszynach. Wieczorkiem gotujemy sobie ryż, zupę. O 22.30 jesteśmy już w namiocie i prawie śpimy…

XI dzień – 13.07.2013 r.

Znajdujemy się u podnóża Alp. Słowo Alpy robi wrażenie. Teraz czeka na nas przeprawa przez pasma górskie. Ale damy radę! Andrzej jak zawsze wstał o 4.30, albo i wcześniej, ja dopiero o 6.10. z rana gotujemy sobie jeszcze zupę i dojadany wczorajszy ryż. Ruszamy. Początkowo poruszamy się z prędkością 15 km/h. Jest lekko pod górę, ale stromizna jest niewielka. Trasa biegnie wzdłuż rzeki Pielach. Coś niewyobrażalnie pięknego… Jesteśmy w raju… Temperatura nie przekracza 14 st., bliskość rzeki sprawia, że powietrze zawiera dużo wilgoci i potęguje to uczucie chłodu.

Wzdłuż naszej trasy ciągnie się linia kolejowa, która to czasami znika nam w wydrążonych w skale tunelach to pojawia się na bardziej otwartej przestrzeni. Jedziemy wzdłuż trasy 39. Niestety trasa zaczyna się wznosić pod coraz to większym kątem (obecnie 10%) i jazda na rowerze staje się już bardzo uciążliwa i nie stanowi przyjemności. Prowadzimy zatem nasze „koła” przemierzając kolejne kilometry.

Docieramy do Puchenstuben gdzie pora zrobić sobie przerwę. W miejscowej restauracji ładuję akumulator do mojego aparatu fotograficznego. Tu na parkingu przygotowanych specjalnie dla rowerzystów i pieszych spędzamy około godziny. Nieopodal, schodząc schodkami do piwnicy przygotowano łazienkę przeznaczoną dla rowerzystów. Można tu wziąć prysznic, jest wc oraz bieżąca woda, również ta, która nadaje się do picia. Coś niewyobrażalnego jak na warunki polskie, ale z czasem…

Dalej kierujemy się drogą nr 28 się na Gössing oraz Reith, a następnie drogą nr 20 na Mariazell. Trasa jest trudna dla nieprzygotowanych kondycyjnie cyklistów. Większość trasy pchamy nasze rowery pod górę. W Josefsbergu jesteśmy już na wysokości powyżej 1100 m. jest pięknie, ale droga jest naprawdę wyczerpująca. Nieco później czeka na nas uroczy zjazd serpentynami, który jednak nie rekompensuje nam trudnego podejścia.

W Mariazell znajdującym się na wysokości 868 m robimy zakupy na dzisiaj i na jutro rano. Jestem wykończony. Kierujemy się na Gollrad - trasa nr 20. Szosa prowadzi nas wzdłuż rzeki Salza, która napełnia powietrze wilgocią. W Gollrad mam już dzisiejszego dnia powyżej… Powoli przestaje to być zabawnie, a pokonywanie kolejnych kilometrów staje się skrajnie wyczerpujące. Wiem jednak, że i tak musimy przejść te kilometry i to utrzymuje nas przy trwania na jezdni. Jesteśmy już na wysokości 1124 m, do przełęczy pozostało nam 100 m przewyższenia.

Powoli robi się ciemno. Zjeżdżając na lewo 200 m pytamy właściciela gospody o możliwość rozłożenia namiotu na jego posesji. Właściciel nie mówi po angielsku, więc jego młodszy przyjaciel (obcykany w języku angielskim) bierze sprawę w swoje ręce i lokuje nas na skarpie. Razem z właścicielem powadzi mnie także do miejsca gdzie możemy się umyć i pobrać wodę do picia. Oczywiście opowiadamy o naszej trasie, przejechanych kilometrach i również tych pozostałych – których jest wciąż jeszcze więcej.

Nasza opowieść wzbudza zainteresowanie miejscowych. Jesteśmy w miejscowości Seeberg. W oddali widać szczyty Ringkamp 2153 m oraz wyższy Hochschwab 2277 m. Po rozlokowaniu się młodszy pan podchodzi do naszego namiotu i proponuje nam 2 butelki piwa, na co oczywiście przystajemy. No cóż, Andrzej piwa nie pija, więc ja mogłem się cieszyć 2 butelkami zimnego browarku. Ostrzega nas również, że w nocy temperatura może spaść nawet do 6 st.!

Jak co wieczór siadam do stołu (jeżeli jest) i staram się na bieżąco opisywać nasze podboje. Piszę na tyle na ile pamiętam, posiłkuję się mapkami otrzymanymi w punktach informacji turystycznej. Piszę na tyle na ile starcza mi danego dnia sił. Tym razem lokuję się na ławkach przy gospodzie gdzie rozbiliśmy namiot.

Nagle z gospody wychodzi nieznajomy pan i proponuje po angielsku piwo Puntigamer Das „bierige” Bier dla mnie i mojego kolegi. Ja przystałem na propozycję, ale za Andrzeja piwo podziękowałem. Oczywiście wypiłem półlitrowe, zimne piwko ze smakiem, a butelkę zostawiłem tam gdzie dobroczyńca wskazał, czyli tuż przy wejściu do karczmy.

Temperatura na liczniku spadła do 8 st. Trzeba kłaść się spać. Jest dopiero 21.10, a my już w namiotach. Rowery związujemy linką i kładziemy tuż u wejścia do naszego namiotu. Niestety okazuje się, że moim rowerze mam jedna ze szprych jest złamana. Robi to nieco zamieszania w mojej głowie, gdyż zbyt dużo kilometrów zostało jeszcze do pokonania, a my mamy przed sobą podbój Alp!

PS. Podobno zasnąłem natychmiast. Chrapałem całą noc. Po raz pierwszy z rana czułem, że się wyspałem. Ciekawe dlaczego?

XII dzień – 14.07.2013 r.

Wyjeżdżamy o 7.10. Po kilkusetmetrowym podejściu jesteśmy już na najwyższym punkcie na jaki musieliśmy się wspiąć podczas całego wyjazdu Seehöhe 1254 m. Postanawiamy zrobić zdjęcia. Niespodziewanie podbiega do nas miła sportsmenka i proponuje zrobienie zdjęcia. W dodatku wie dokąd zmierzamy bo widziała nas wczoraj pod namiotami i co nie co się o nas dowiedziała.

Teraz czeka na nas miła niespodzianka. Zjazd o długości około 45 km z niezapomnianymi, alpejskimi widokami. Niestety nachylenie czasami przekracza 14 %. Trzeba uważnie śledzić przebieg drogi, gdyż o wywrotkę na zakrętach nie jest trudno. Zjeżdżamy do wysokości 380 m – tak wskazuje nam licznik. Bardzo trudny zjazd, wymagający odpowiedniego używania hamulców. Nawet ręce już bolą od ciągłego zaciskania dłoni na manetce.

Kierujemy się na Loeben przez Bruck A.D. Mur. Bruk jest dużym miastem. Mnóstwo rozkopanych ulic – sezon na roboty. Czujemy się jak w Polsce, największe prace remontowe realizowane są w szczycie sezonu. Dokładnie analizujemy sobie mapę. Trwa to chwilę. Nagle pojawia się pan w średnim wieku, z przeciętnym rowerem, ubrany w dżinsy i bawełnianą koszulkę i pyta nas - dokąd zmierzamy? Ja pokazuje mu na mapie nasz cel. On macha do nas ręką wskazując, żebyśmy pojechali za nim! Coś niesamowitego! Przeprowadza nas przez całe Bruk, Leoben prowadząc nas przez ponad 10 km. Zatrzymuje się dopiero na początku ścieżki rowerowej, którą to jadąc prosto przez ponad 40 km docieramy do Fohnsdorf.

Było to niesamowite przeżycie, gdyż tak zupełnie bezinteresownie, zupełnie obca osoba nam tak bardzo pomogła. Po drodze pytają nas inni rowerzyści (mijając nas, jadąc obok nas), skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy? W sumie ciężko było cokolwiek z siebie wykrztusić, gdyż nasz rowerowy przewodnik pędził różnymi miejskimi uliczkami po 25 km/h, co powodowało, że z naszym obciążeniem niekiedy ciężko było go dogonić! Co chwilkę zerkał jednak za siebie, czy aby nas nie zgubił. Ta jego bezinteresowność dała nam dużo do myślenia. Sam zadałem sobie pytanie – czy ja na jego miejscu zachowałbym się tak samo? Czy też pojechałbym z nieznajomymi przez ponad 10 km, zjeżdżając z wysokości kilkaset metrów? Moja odpowiedź niestety nie była twierdząca. Pokazał bym na mapie kierunek i … Troszkę zrobiło mi się wstyd z tego powodu. Czas na poprawę…

Dzisiejsza trasa - najpierw zjazd z góry przesycony alpejskimi klimatami i widokami, później kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rzeki Mur, przepływającej raz po prawej raz po lewej naszej stronie była wyjątkowa i niezapomniana. Mnóstwo małych zamków, warowni tworzy klimat Austrii. Spotkanie miłego pana, naszego rowerowego przewodnika po Bruk potwierdziło podejście Austriaków do rowerzystów i klimat tego kraju pozytywnie nastawiony do uprawiania tego sportu.

Dzisiaj mamy niedzielę. Żaden ze sklepów nie jest otwarty. Otwarte są tylko nieliczne bary i stacje benzynowe, których na trasie za dużo nie spotkaliśmy. Dobrze, że mamy zapas jedzenia na cały dzień, bo byłoby ciężko. Podobno nikt z niejedzenia przez jeden dzień jeszcze nie umarł, ale nie chcielibyśmy być tymi pierwszymi przypadkami. To przestroga dla nas, że trzeba się zawsze w sobotę zaopatrzyć w prowiant!

Przejechanie tych 113 km przy temperaturze sięgającej 25-30 st. odbyło się bez większych przeszkód. Ostatni odcinek trasy choć ciągnął się kilkadziesiąt kilometrów pod górę to jednak miał łagodny charakter. W Fohnsdorf pomocy w znalezieniu miejsca noclegowego udziela nam starsze małżeństwo. Pan sobie biega, a jego małżonka jedzie tuż obok niego na rowerze. Oboje ubrani w profesjonalne, termiczne stroje. Coś wspaniałego!

Takich par spotkaliśmy w Austrii mnóstwo. Widać, że kultura na sport, na bieganie, na jazdę na rowerze jest czymś naturalnym w tym kraju. Zachwyca to, że ludzie 50+, 60+, 70+ czynnie uprawiają sport, ale dziwi, że osób w wieku 20-35 lat jest na drogach niewiele (pomijając profesjonalnych rowerzystów, których są setki).
Nasze rowery mocujemy do przyczepy, a sami wchodzimy do namiotu na zasłużony odpoczynek.

XIII dzień – 15.07.2013 r.

Zapomniałem dodać, że wczoraj położyliśmy się spać bez wieczornej toalety. Nie mieliśmy dostępu do bieżącej wody. Troszkę wstyd, ale cóż – życie!

Z Fohnsdorf kierujemy się na drogę nr 114a, gdzie przejeżdżając przez miejscowość St. Georgen ob. Judenburg udaje nam się wjechać na ścieżkę rowerową prowadzącą przez supernowoczesny most przeznaczony dla ruchu rowerzystów i pieszych. To co przykuło naszą uwagę to ryby łososiowate wielkości ok. 70 cm, które ławicami zalegały pod mostem. Wystarczyło wrzucić kawałek chleba i od razu chmara ryb rzucała się na jedzenie.

Wjeżdżamy na 317-tkę. Po drodze mijamy park wód termalnych Wilbad Einöd. Tuż przy trasie przepływa potok, w którym myjemy swoje rzeczy i nadrabiamy wieczorną i poranną toaletę. Teren nas otaczający zachwyca pięknem przyrody, zadbaniem, wszechobecnymi ścieżkami rowerowymi oraz zamkami na urwiskach. Jednym z najbardziej okazałych i pięknie położonych jest zespół warowny w miejscowości Friesach.

Ścieżka rowerowa jak zawsze prowadzi nas nie przy głównych trasach, lecz często zbacza pokazując nam miejscowe zabytki i atrakcje. Tego wszystkiego nie udało by się zwiedzić, dotknąć, gdyby nie te kilka dodatkowych kilometrów dla których warto poruszać się ścieżkami rowerowymi. Dzięki bardzo dobremu oznakowaniu nie sposób się tu zgubić. Trzeba tylko bacznie obserwować otoczenie i szukać kolejnych wskazówek.

Jadąc już 93-ką wzdłuż rzeki Gurk mijamy bajkowo położony Stassburg. Dzisiejsza droga nie była tak łatwa do pokonania. Zmęczenie alpejskimi trasami daje się we znaki. W sumie to chcieliśmy dojechać dzisiaj do Villach, ale teraz wiemy że się nie uda. Podczas jednego z naszych postojów, gdy już miałem w nogach sporo kilometrów, postanowiłem sobie poleżeć na świeżo skoszonej trawce. Miejscowi wygrzewając się na tarasie gdy nas zobaczyli od razu podeszli i zaproponowali zimne piwko, któremu nie sposób było się teraz oprzeć. Ta bezinteresowność Austriaków zaskakiwała nas na każdym kroku…

W Neualbeck dzięki uprzejmości miejscowych gospodarzy rozbijamy namiot i nocujemy. W chlewie mamy dostęp do bieżącej wody.

Z ciekawostek na jakie napotkaliśmy na trasie można wymienić znaki informujące o godzinach mszy świętych w miejscowych kościołach. To coś czego się u nas nie spotyka. Choć w sumie ostatnio przejeżdżając przez Chwaszczyno zauważyłem plakat informujący o godzinie niedzielnej mszy w miejscowym kościele. Ale plakat to nie to samo co oficjalny znak informacyjny.

XIV dzień – 16.07.2013 r.

Jeden z piękniejszych dni pod względem widokowym, licznych atrakcji (mosty, tunele), spotkanych ludzi. Pierwszy odcinek z Neualbeck do Feldkirchen pokonaliśmy dość szybko. Jadąc wzdłuż rzeki Gurk, temperatura powietrza spadła nam do 9 st. Jak na poranek było dość zimno. Pokonując ponad 20 km docieramy do Steindorf gdzie z nieukrywanym entuzjazmem kierujemy się nad brzeg jeziora Osstacher See.

Tu korzystamy z uroków słonecznego dnia i jeziora, tak długo przez nas oczekiwanego. W końcu możemy się wykąpać! Nasze ciała leżąc na wodzie, mającej pewnie z 25 st., odpoczywają sobie w najlepsze. Bezchmurne niebo, temperatura powietrza przekracza 30 st. Nie żałujemy sobie czasu. Spędzamy tu ponad godzinę. Następnie jadąc 94-ką kierujemy się na Villach.

Pora na drugie śniadanie. W Villach w miejscowym markecie robimy zakupy i jak zawsze pałaszujemy jedzenie na trawniku tuż obok. Nagle spostrzegamy samochód z przyczepką na polskich blachach, w dodatku z Gdańska, który ma troszkę problemów z wyjechaniem z parkingu. Po chwili z samochodu wychodzą ludzie w kolarkach, z którymi nawiązujemy kontakt. Okazuje się, że przyjechali tu na wypoczynek. Pochodzą z Gdańska, Żukowa, Tczewa i okolic. W przyczepce mają rowery, którymi sobie podróżują po okolicznym terenie robiąc dziennie po kilkadziesiąt kilometrów. Mieszkają w miejscowym hotelu.

Zapoznajemy się, wymieniamy nasze doświadczenia, cykamy pamiątkowe fotki. Niesamowitą rzeczą jest, że nasz nowy kolega, z Żukowa wyciąga tabakierę i częstuję wszystkich kaszubską tabaką! Kaszubska tabaka przywędrowała do Villach! Coś niesamowitego!

Przejeżdżając przez miasto zauważamy sklep rowerowy z możliwością naprawy rowerów. Właściciel zgadza się na uzupełnienie mojego koła w brakujące szprychy, ale muszę poczekać 1.5 h bo właśnie rozpoczęła się siesta i sklep zostaje na ten czas zamknięty. Czekamy na zewnątrz. Temperatura wzrasta do 38 st. Tuż po przerwie otrzymuję mój rower w pełni sprawny. Psychicznie też już będę mógł odpocząć i nie martwić się o ewentualne problemy z rowerem.

Przy wyjeździe z Villach duże wrażenie robią paralotniarze. Co około 1 min ktoś ląduje na wyznaczonej łące, to z instruktorem, to sam. Czuje się, że to miasto żyje sportem. Ludzie biegają, jeżdżą na rowerach, uprawiają sporty wodne.

Mijają kolejne kilometry pełne niezapomnianych widoków. Granicę austriacko-włoską przekraczamy w miejscowości Tarvisio. Jesteśmy szczęśliwi. Dojechaliśmy do Włoch! Analizując mapę bardzo bałem się kolejnego odcinka. Bardzo dużo zakrętów, nasza trasa przeplata się z autostradą. To mogło zwiastować liczne wzniesienia i serpentyny! Dodatkowo po obu stronach wnoszą się góry sięgające prawie 3000 m. Nieco później jednak okazało się, że były i serpentyny, były i tunele, były i przeplatanki ale…

Bezpośrednio po przekroczeniu granicy wjeżdżamy na odcinek ścieżki rowerowej biegnący po lesie. Trochę podprowadzeń, wspinaczki pod górę, ale się opłaca. Alpy odsłaniają się nam jak nigdy dotąd. Tego byśmy nie zobaczyli poruszając się samochodem po SS13. Trudno to opisać. Trudno też oddać klimat tego terenu robiąc fotki. To po prostu trzeba zobaczyć, tego po prostu trzeba samemu dotknąć…

Podprowadzając rowery pod górę mijamy wypadek rowerowy. Grupa rowerzystów pomaga swojemu koledze, który wywrócił się na nierówności na jezdni. On sam leży na jezdni z twarzą w którą wbiło się mnóstwo żużlu. Rower tuż obok. Szprychy powypadały z przedniego koła. Za moment mija nas karetka. Za około 10 min słyszymy przelatujący śmigłowiec. Ten wypadek dał nam dał dużo do myślenia. Sami zjeżdżając z dużych górek zmniejszyliśmy prędkość zjazdu z 55 do 40 km/h.

Mijamy też szkołę, w której teraz obozują dzieci kolonijne. Tu proponują nam wodę i jedzenie. Korzystamy tylko z wody. Na kiełbaski z rożna trzeba było czekać z pół godziny. Robi się ciemno, musimy jechać dalej…

Kolejny odcinek obfituje w widoki. Alpy w pełnej okazałości. Mijamy liczne tunele, mosty. Najdłuższym, oświetlonym tunelem jest Katarzyna o długości 864 m. Czujemy się jak w bajce… Wjeżdżamy w obszar tych zakrętów i serpentyn, których tak się bałem. Okazuje się jednak, że stanowią one tym razem nie podjazd, a zjazd i to całkiem spory! Po zjechaniu 27 km z góry dojeżdżamy do Dogny, gdzie w przepięknie położonym, miejscowym pensjonacie za 50 euro (nocleg ze śniadaniem) postanawiamy się normalnie wykąpać i porządnie przespać. Uważamy, że dzisiejsze 104 km na liczniku jest wystarczającym odcinkiem.

XV dzień – 17.07.2013 r.

Z Dogny ruszamy o 9.30. Trzeba było wykorzystać to, że po tak długim czasie spędziliśmy noc w porządnym hotelu, śpiąc sobie na łóżkach. Z rana też zjedliśmy śniadanie, które wliczone było w cenę hotelu. Ale tu mała uwaga…

We Włoszech gdy umawiacie się na nocleg ze śniadaniem, to dokładnie dopytajcie czy będzie to „włoskie śniadanie”, czy „normalne śniadanie” – to ważne! Italian breakfast stanowi kawa i ciastko, przeważnie jest to rogal z ciasta francuskiego z jakimś tam nadzieniem. I takie też śniadanko na początek zostało nam podane przez siostrę właściciela obiektu. Dopiero po mojej interwencji i wymienieniu miłej pani w języku angielskim produktów jakie chciałbym zobaczyć na stole otrzymaliśmy Polish breakfast – czyli coś konkretnego! Swoją siostrę ponaglił też właściciel hotelu, z którym na zakończenie naszego pobytu zrobiliśmy sobie zdjęcie.

To nasze pożegnanie z masywem alpejskim. Jadąc 13-stką kilkadziesiąt kilometrów zjeżdżamy z góry. Czasami spadek jest łagodny, czasami trzeba troszkę pedałować. Ogólnie kilometry mijają niepostrzeżenie. Zjazd utrzymuje się aż do Gemona del Friuli. Po drodze mijamy kolejne mosty, tunele z najdłuższym oświetlonym liczącym 1224 m.
Ewidentnie wjeżdżamy już na teren nizinny o lekkim spadku. Góry zamieniają się w zalesione pagórki, a pagórki z czasem zamieniają się we wniesienia. Nic przyjemniejszego dla kolarza! Trasa prowadzi nas wzdłuż wyschniętego koryta rzeki Tagliamento. Rzadko pojawia się wątły strumyk. Ogólnie teren nie zachwyca widokami. Typowa włoska zabudowa. Plantacje kukurydzy podlewane przez ogromne zraszacze, pola winogron i zboża.

Temperatura nie spada poniżej 40 st. O 20.30 na liczniku mam 30 st. Z Gemona del Friuli kierujemy się na drogę nr 463. Przejeżdżamy przez Spilimbergo, Casarsa Della Delizia, Portogruaro. Tu dalej drogą nr 14. dojeżdżamy wieczorem do miejscowości Santo Stino di Livenza, gdzie mając dzisiaj na koncie 125 przejechanych kilometrów postanawiamy przenocować w hotelu. Musimy się dobrze wyspać i wypocząć, żeby jutro ruszyć dalej w trasę.

Nie łatwo tu znaleźć nocleg. Pytamy o lokalizację hotelu kilku przechodniów. Każdy kieruje nas na wlot na autostradę do Hotelu Da Gigi. To widocznie jedyny hotel w tej miejscowości. Pytając o drogę jedną z pań robiącą porządki w przydomowym ogródku, opowiadamy jej dokąd zmierzamy i skąd jesteśmy – że jedziemy z Polski. Ona na to odpowiada, że „Pologne, a… Karol Wojtyła!” i w tym samym momencie kładzie prawą dłoń na swoim sercu mówiąc po włosku, że „to był jej Papież, że dalej ma Go w swoim sercu, choć już nie żyje!”. Trudno to opisać, ale było to niesamowicie wzruszające przeżycie…

XVI dzień – 18.07.2013 r.

Po przejechaniu 55 km w temperaturze dochodzącej do 40 st., o godz. 12.05 dojeżdżamy do Wenecji. Jestem troszkę zniesmaczony. Dlaczego? Sam wjazd z Mestre poprzedzony jest pokonaniem odcinka mostu o długości 3850 m po bardzo uczęszczanej drodze – jedynej prowadzącej do Wenecji. Droga dla rowerzystów zamknięta i nie widać, żeby ktoś próbował ją naprawić. Choć widoki są przepiękne to przerażający smród, który aż szczypie w oczy nie pozwala nam delektować się krajobrazem.

Sama Wenecja oczywiście urzeka swoim pięknem i warto by tu było pozostać kilka dni. Miasto to jednak nie jest przyjazne rowerzystom, ani osobom niepełnosprawnym. Całkowity brak podjazdów! Schody, schody, schody! Spędzamy tu 3 h. Mieliśmy popływać gondolą, ale cena 80 euro za 40 min jest zdecydowanie zbyt wygórowana, poza tym nie mamy gdzie pozostawić rowerów.

Kierujemy się do Placu Św. Marka, chyba największej atrakcji Wenecji, ale po godzinie pokonywania schodów, przenoszenia naszych rowerów z bagażami, żaru lejącego się z nieba postanawiamy zawrócić. Pokonaliśmy zaledwie 1/3 drogi, a trzeba jeszcze wrócić! Podejmujemy jedyną, słuszną decyzję.

Po drodze spotykamy turystów, Polaków z Chicago, którzy zaczepiają nas po zorientowaniu się po koszulkach, że przyjechaliśmy tu z Polski. Podziwiają nasz wyczyn. Pani Ania kieruje nas na plażę z prawdziwego zdarzenia, gdzie moglibyśmy się wykąpać, ale tam też trzeba dostać się gondolą – rezygnujemy z propozycji. Spotykamy też studentów z Polski, z którymi cykamy sobie fotkę. Oni przylecieli samolotem.

Z Wenecji, przez Mestre kierujemy się 309-tką na Ravennę. Ta droga jest bardzo uczęszczana. Trzeba bardzo uważać, trzeba być cały czas skupionym. Tiry pędzą jeden za drugim nie zwracając uwagi na „mrówki”. Trąbią na siebie, na nas, na wszystko co popadnie! Totalny luzik! Całkowity brak kultury! Na drodze panuje totalny chaos. Każdy jeździ jak chce i gdzie chce.

Przed miejscowością Chióggia przejeżdżamy tuż obok Laguny Véneta. Ogólnie czujemy, że przejeżdżamy obok jednego wielkiego śmietniska w dodatku strasznie cuchnącego. Tu należy dodać, że ta część Włoch, okolice Wenecji są strasznie zaniedbane i zaśmiecone. Temperatura panująca na zewnątrz wzmaga smród.

Na około 30 km przed zakończeniem dnia spotykamy sakwiarza z Niemiec. Podróżuje ponad 4 tyg., przejechał w tym czasie prawie 2000 km. Zmierza w przeciwnym kierunku, do Wenecji. Markus jest bardzo sympatyczny, chętnie opowiada o swojej wyprawie. Zadziwia nas mnogość rzeczy jakie wiezie ze sobą na co lepsze – zwykłym góralu! Opony zupełnie łyse. Markus twierdzi, że zmieniał je już 2 razy. To robi wrażenie!

18 lipca nie obfitował w urocze widoki. Trasa była nudna turystycznie (oprócz Wenecji). Ciągle pola kukurydzy. Teren przypomina polskie Żuławy. Kilometry mijają niepostrzeżenie. Wieczór zastaje nas bardzo szybko, a my nie mamy gdzie przenocować. Poza tym trudno się porozumieć z miejscowymi. My nie znamy włoskiego, a oni nie znają ani polskiego, ani angielskiego.

Trafiamy na stację benzynową gdzie mamy dostęp do bieżącej wody, jest stół, krzesła i oświetlenie. Znajduje się ona jednak przy głównej drodze i w nocy mogłoby być niebezpiecznie. Co chwilkę przyjeżdżają kolejne samochody, które na bezobsługowej stacji tankują paliwo. Jest 22.00, a my w nogach mamy już 122 km. Szukamy jakiegoś zjazdu i po przejechaniu 1.5 km znajdujemy. Nasz namiot rozkładamy za jakąś szopą, w całkowitej konspiracji, tak żeby nas nikt nie usłyszał. Tu jest bezpiecznie. Znajdujemy się daleko od szosy, z jednej strony jakiś ogródek, z drugiej strony mamy szopę. Jesteśmy w miejscowości S. Anna di Chioggia. Zasypiamy o 0.01.

Moja mama kończy 80 lat. Składamy Jej z Andrzejem życzenia. Niech żyje długo i cieszy się zdrowiem i witalnością. Od rana odwiedzają Ją krewni i znajomi.

Znowu nie dało się wykąpać…

XVII dzień – 19.07.2013 r.

Jest niesamowicie ciepło (40 st. w cieniu), żar leje się z nieba strumieniami. Jak zawsze na śniadanko kupujemy sobie arbuza, który schłodzony w lodówce doskonale gasi pragnienie i schładza organizm. Temperaturę wzmaga nagrzana jezdnia. Nasza trasa jest niesamowicie nudna i monotonna.

Po drodze spotykamy ludzi zbierających fasolę po przejeździe kombajnu. Coś niespotykanego w naszej polskiej rzeczywistości. Ludzie podjeżdżają sobie samochodami. Wyciągają wiaderka i zbierają pozostałości fasoli z pola.
Postanawiamy do południa przejechać jak najwięcej kilometrów. Tak też się dzieje. Do 13.00 pokonujemy odcinek 80 km dojeżdżając do Ravenny. Jednak tuż przed wjazdem do samego miasta znajdujemy miejsce na schowanie się przed słońcem. Zatrzymujemy się na parkingu leśnym i przez ok. 2 h sobie odpoczywamy. W tym czasie staram się też telefonicznie zarezerwować nasz powrót i noclegi w samym Rzymie. To już najwyższy czas! Andrzej sobie w najlepsze śpi…

Przejazd przez Ravennę jest koszmarem. Nikt nie wie gdzie przebiega nasza 254., na którą chcemy wjechać. Każdy kieruje nas na wprost.. na wprost… na wprost… Drogi wskazują Cesenę, ale wjazd na autostradę, a tam rowery niemile widziane! Postanawiamy przejechać przez centrum miasta i odnaleźć naszą drogę. Udaje się! Droga jak najbardziej na Cesenę, ale nie ten numer. Ale jedziemy…

Na kilkanaście kilometrów przez Ceseną w miejscowości Casemurate, w parku postanawiamy rozbić namiot. Ale z tym trzeba poczekać do wyjścia ostatniego dziecka, których z każdą minutą przybywa coraz to więcej. Nie można tracić czasu. Postanawiam usiąść sobie przy ławeczce i opisać nasze dzisiejsze poczynania. Andrzej powoli odpływa, udając się w objęcia Morfeusza…

Jest 22.30, a plac zabaw umiejscowiony w parku tętni życiem. Całe rodziny bawią się tu z dziećmi, które szaleją to jeżdżąc na samochodzikach, to grając w piłkę, to bawiąc się jakimiś świecącymi się w nocy paskami. Dopiero po 23.00 plac się opróżnia i można spokojnie przystąpić do kwaterunku w ciemnym zakątku parku. Z ulicy nas nie widać. A z rana postaramy się jak najszybciej wyruszyć. Wieczorną toaletę udało nam się odbyć w przydrożnej pompie.

Pod koniec dnia widać już było w oddali zarys nowych gór, w które nam przyjdzie niedługo wjechać.

Uwaga: Za wszystko staram się płacić kartą VISA. Mam konto w PKO BP. Niestety w sklepach LIDL na terenie Włoch nie da się tą karta zapłacić! Dlatego też trzeba zawsze mieć w zanadrzu kilkadziesiąt euro wolnej gotówki, tym bardziej, że bankomatów tu jak na lekarstwo.

XVIII dzień – 20.07.2013 r.

Jeden z najtrudniejszych dni podczas całej wyprawy. Zmęczenie, temperatura 40 st. w cieniu, ogromne zróżnicowanie terenu pod względem geologicznym i wysokościowym dają nam w kość. Razem ok. 20 km podejścia z buta pod górę, a łącznie ok. 50 km pod górę. Ale jak się później okaże to również jeden z najciekawszych dni zarówno pod względem doznań widokowych jak i spotkanych zupełnie przypadkowo ludzi.

Do Ceseny dojeżdżamy dość szybko. Jesteśmy tu już o 6.30. Ale nie możemy odnaleźć naszej drogi… Często zaglądamy do mapy, która nie posiada wystarczającej podziałki. Zatrzymujemy się tuż przed skrzyżowaniem. Tu niczym kolejny aniołek pojawia się nam starszy pan, który właśnie dojechał do nas na swojej kolarzówce. Ubrany jest w profesjonalny strój, a z naszej oceny ma pewnie ponad 70 lat. Wita się z nami, pyta skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Po dość krótkiej wymianie zdań macha do nas ręką żebyśmy pojechali za nim, będzie nas prowadzić.

I tak jedziemy za naszym miłym przewodnikiem ponad 25 km, jadąc (a raczej pędząc mając na uwadze nasze bagaże) po 25 km/h czy to pod górę czy też z górki. Nasz nowy przyjaciel ogląda się co chwilkę za siebie czy nas czasami nie zgubił. I tak doprowadza nas aż do Mercato Saraceno. Tu rozstaje się z nami, gdyż musi już zawracać. Ale to nam nie przeszkadza, gdyż dalsza droga jest nam już znana. Top kolejny przykład ogromnej życzliwości ludzi, których spotkaliśmy na naszej drodze.

Nasza trasa jest przepiękna widokowo. Nic też dziwnego nie ma w tym, że poruszają się nią setki kolarzy począwszy od grup profesjonalnych do czysto amatorskich dwójek czy pojedynczych osób. Cechą charakterystyczną jest jednak to, że prawie każdy ubrany jest w profesjonalnych, kolarski strój, zaś na głowie ma rowerowy kask. To robi wrażenie!

Pokonując bardzo długi odcinek pod górę, w większości prowadząc, podziwiając miejscowy krajobraz, dojeżdżamy do Sàrsiny. Tu długo, długo odpoczywamy… Te podjazdy dają popalić. Temperatura panująca na otwartym terenie nie pozwala na dalszą kontynuację jazdy. W niewielkim parku znajdujemy miejsce w cieniu z ławeczką i stołem. Postanawiamy się nieco pożywić. Tuż obok zauważamy miejsce poboru wody, gdzie kilkukrotnie moczymy nasze koszulki i później je ubieramy w celu schłodzenia naszego organizmu.

Tu podchodzą do nas liczni rowerzyści i pytają o naszą trasę. Bardzo miło wspominamy wymianę zdań z parą włoską, mieszkańcami Ceseny. Oboje mówili po angielsku, więc łatwo nam było wymienić nasze doświadczenia. Spotykamy też parę małżeńską z Holandii , w średnim wieku, tak chyba lekko po sześćdziesiątce, którzy tak jak my podróżują z sakwami. Robią jednak po około 50-60 km dziennie. Śpią przeważnie w hotelach (czasami w namiocie) i stołują się w restauracjach. Dlatego tez pewnie robią na nich ogromne wrażenie pokonywane przez nas odcinki dzienne. Dokładnie wypytują nas o każdy szczegół trasy, o to w jaki sposób się żywimy, jak organizujemy sobie nocleg, ile kilometrów przejechaliśmy itp. Czuję, że chyba mamy tego samego bzika na punkcie wypraw co oni. To miło spotkać na trasie ludzi podobnie zakręconych co my!

Jedziemy dalej. Trasy prowadzą nas serpentynami. Wielokrotnie przecinamy autostradę, nadrabiając drogi. Często widać przekrój poprzeczny mijanych gór i efekt nakładania się płyt tektonicznych na siebie.

W Bagno di Romagna odpoczywamy podziwiając spokój życia Włochów. Pół wioski siedzi sobie w knajpie, przed knajpą i rozprawiają w najlepsze na różne tematy. Życie toczy się tu bardzo wolno…

W pewnym momencie kończy się nasza droga i mamy jedynie do dyspozycji wjazd na autostradę, albo wjazd na zamkniętą szlabanem drogę. Łatwo można ocenić, że zamkniętą drogą nikt od dłuższego czasu się nie poruszał. Podejmujemy decyzję. Ruszamy w ciemno. Nie wiemy czy ta droga doprowadzi nas do celu, ale nie mamy wyjścia. Nie chcemy przecież zmarnować 7 km podejścia pod górę! Trasa początkowo wiedzie nas przez las, zakrętami, które wymagają zmniejszenia prędkości jazdy. Widać, że droga jest strasznie zaniedbana. Pojawiają się też odłamki skalne na całej szerokości drogi.

W oddali często widać autostradę. Wiemy zatem, że poruszamy się we właściwym kierunku. Nagle naszym oczom pokazuje się wyrwa na pół szerokości drogi. Za ogromną dziurą rozciąga się skarpa z kilkudziesięciometrowym urwiskiem.

Teraz wiemy, dlaczego drogę wyłączono z ruchu. Kontynuujemy niebezpieczny odcinek i w pewnym momencie dojeżdżamy do kilku zabudowań. Postanawiam się zapytać o dalszą drogę i potwierdzić dobry kierunek jazdy. Zauważam starszego pana, Włocha, którego pytam o drogę. Tuż za nim stoi młody pan (Krzysztof), który w pewnym momencie odzywa się do mnie po Polsku! Okazuje się, że trafiliśmy na miejsce zamieszkania całej rodziny z Polski. Przyjechali tu w 1994 r. i pozostali do tej pory. Mirka opowiada nam o swoich przeżyciach, o obecnej sytuacji we Włoszech. My opowiadamy o naszej wyprawie i miejscach z których pochodzimy. Siostra Mirki, Ewa zaprasza nas do domu na posiłek.

W menu jest makaron z… truflami! Coś nieprawdopodobnego! Nigdy nie sądziłem, że będę miał okazję zjeść prawdziwe trufle. A, że mamy już porę kolacji, korzystamy z zaproszenia. Czujemy się jak w Polsce, na Kaszubach. Zostajemy poczęstowani gołębiami, innym mięsem, surówkami, kabaczką po włosku. Czym chata bogata! Później jeszcze czeka na nas kawa i chyba z cztery rodzaje ciasta. Okazuje się, że trafiliśmy na urodziny trzeciej z sióstr - Magdy. Poznajemy pozostałą cześć rodziny z mamą, która tu się osiedliła jako pierwsza.

Mama wspomina pielgrzymów, którzy nocowali w tym domu podczas pielgrzymki do Rzymu na pogrzeb Jana Pawła II. Wspomina też jednego pana, który nocował u niej w domu, a szedł na pieszo z Bolszewa przez Rzym do Ziemi Świętej. Mówi, że kiedy dotarł do nich był bardzo wyczerpany, a nogi mu „płonęły”. Tu okazuje się, że Andrzej przed wyjazdem kontaktował się z nim i wypytywał o różne aspekty związane z naszą wyprawą. Dziwny zbieg okoliczności…

Opowiada nam też o cudzie jaki jej zdaniem miał miejsce za przyczyną Jana Pawła II. Otóż przyjaciel rodziny był bardzo chory. Zdiagnozowano u niego raka. Pomimo wielokrotnego leczenia chemią choroba postępowała. W pewnym momencie lekarze zaprzestali już leczenia i powiadomili zainteresowanego, że zostało mu niewiele dni, miesięcy życia. Rak ogarnął już sporą cześć organizmu. Tej samej nocy w śnie ukazał mu się Jan Paweł II i powiedział do chorego, żeby się modlił i założył medalik. On uczynił tak jak mówiły wskazówki we śnie. Mijały dni, a on czuł się coraz to lepiej. Poszedł w końcu na badania, zrobić prześwietlenie. Okazało się, że nie ma śladu ani raka ani nie widać jakichkolwiek przerzutów. Cieszy się zdrowiem do tej pory. Modli się codziennie i nosi medalik… Lekarze do tej pory nie potrafią wyjaśnić co się wydarzyło!

Z Verghereto mamy 10 km z górki, aż do Pieve S. Stefano. Jest już zupełnie ciemno. Szukamy miejsca na nocleg. Mamy sobotni wieczór i wokół nas miasto tętni dyskotekowym życiem. Nocleg znajdujemy sobie za halą ze zlewami. Jest cicho, spokojnie. Bez wieczornej toalety wchodzimy do naszych śpiworów i zasypiamy.

XIX-XXI dzień – 21-23.07.2013 r.

Hmmm… To były naprawdę trzy ciężkie dni! Jak mam być szczery to przydałby się odpoczynek, ale nie mogliśmy już sobie na to pozwolić, gdyż i noclegi i powrót do domu był już zarezerwowany i trzeba było zacisnąć zęby i jechać, jechać i prowadzić, i jechać…

Kierując się na Sansepolcro przejeżdżamy obok jeziorka Lago di Montedòglio. Niestety nie możemy się tu wykąpać. Wcześniej zostaliśmy ostrzeżeni, że nie jest to naturalne jezioro, lecz zalana wioska. Z jeziora wystają konary drzew, a na początku widać ulicę która wynurza się z tafli jeziora. Przerażający widok. Podobno kąpiel jest niewskazana, gdyż można tam trafić na liczne wodne prądy czy też zahaczyć o podwodne przeszkody.
Nieopodal jeziorka mijamy miejscowość San Maiano, gdzie licznik wybił nam 2000 km!

Teraz czeka na nas bardzo długi zjazd. Dalej jedziemy na Città di Castello, Umbertide. Miasto Perúgia mijamy boczkiem kierując się na Asyż. Docieramy tam o 16.05. Postanawiamy nocować w hotelu. Trzeba wypocząć, wykąpać się. Przecież zostały nam tylko dwa dni do celu! Po toalecie ruszamy na podbój Asyżu. Wzgórze na którym widać liczne zabudowania oraz bazylikę ze szczątkami św. Franciszka zauważalne było na kilkadziesiąt kilometrów przez wjazdem do samego miasta.

Całość robi ogromne wrażenie. Jest to miejsce tajemnicze, oderwane od obecnego świata, a jednocześnie kwitnące życiem. Wąskie, wyłożone brukiem uliczki tworzą klimat tego miejsca. Przepiękne widoki rozciągające się ze wzgórza potęgują wrażenie, że dotyka się palcami historii tego miejsca i czuje się w pełni jego niezwykłość.
Andrzej uczestniczy w niedzielnym nabożeństwie. Ja staram się zwiedzić bazylikę ze szczątkami św. Franciszka umieszczonymi w skrzyni zabezpieczonej kratą, w podziemiach tuż pod ołtarzem.

Dzisiaj rzeczywiście wypoczywamy. Organizmy są wyczerpane i wołają o dzień wolnego! Ale nic z tego! Następnego dnia śniadanie przynoszą nam do łóżka!

Mamy poniedziałek 22 lipca. Jutro dotrzemy do Rzymu – celu naszej podróży. Z jednej strony się cieszymy, z drugiej zaś wiemy, że nasza przygoda powoli się kończy. Pozwalamy sobie na śniadanko o 8.00. Później ruszamy w trasę. Jedziemy na Cannarę, później na Terni, gdzie pojawiają się już znaki wskazujące nam Romę. Trasa jest zróżnicowana wysokowościowo, co potęguje efekt zmęczenia.

Bajecznie położona miejscowość Narni, którą mijamy wieczorkiem i podjazdy pod górę z nachyleniem sięgającym 10 % powodują, iż na fotce, którą mi Andrzej strzelił wyglądam na wykończonego. Tym razem fotografia nie przesadziła ani o włos – byłem wykończony. Jadąc tą samą trasą dalej dojeżdżamy ok. godz. 19.00 do Otricoli. Tu postanawiamy wynająć pokój i przenocować w cywilizowanych warunkach. Właściciel zjeżdża nam nawet z ceny 50 na 40 euro. Czuję się jak warzywo. Jest mi wszystko jedno. Byle dać jutro radę. Nie wiemy tez jaka nas czeka rzeźba terenu. Czy będzie pod czy może z góry? Damy radę…

Ostatni dzień naszej podróży. Z rana jemy śniadanie w stylu włoskim, czyli kawa plus ciastko. Już nawet nie chce mi się z panią dyskutować na ten temat. Właściciel obiecał wczoraj, że dostaniemy normalne śniadanie, ale może nie przekazał pani w barze. Wyprowadzamy nasze rumaki z sali balowej i jazda… Tu pragnę zaznaczyć, że przez ostatnie trzy dni jazdy liczba robionych fotek zmalała o 90 %. Nie chciało już mi się wciąż wyciągać i chować aparatu. Pot zalewał mi oczy. Było coraz cieplej.

Wtorek 23 lipca okazał się dla nas dniem szczęśliwym. Pomijając nieliczne wzniesienia, gdzie trzeba było podprowadzić rowery mielimy z górki. Dosłownie z górki! Kilometry mijały i mijały, a my byliśmy coraz to bliżej Rzymu. O 12.06 tuż przed znakiem Roma łapie gumę. Okazuje się, że w oponę weszła mi śruba, która uszkodziła też dętkę. O 13.00 jesteśmy przy znaku ROMA. Trudno opisać nasze emocje. Ściskamy się! Chyba zbiera się nam na płacz! Robimy dziesiątki fotek razem i osobno, tak jakbyśmy chcieli uwiecznić każdą sekundę.

Kilkadziesiąt minut później jesteśmy już przed Bazyliką, na Placu Św. Piotra. Tu spędzamy kilkadziesiąt minut w spokoju i zadumie. Udało się! Udało się! Udało się! Spacerkiem udajemy się w kierunku Santa Maria Maggiore. Tuż obok tej znanej świątyni mamy zarezerwowany nocleg u Sióstr Św. Elżbiety przy ulicy Via dell’Olmata 9. Polecamy ten hotel. Siostry mówią po Polsku, są niezwykle miłe i uprzejme. Poza tym hotel znajduje się w centrum Rzymu, ok. 10 min od Koloseum, 35 min od Placu Św. Piotra. Na dachu hotelu znajduje się taras widokowy z licznymi krzesłami i stolikami, gdzie można w nocy podziwiać panoramę Wiecznego Miasta.

Tu pragnę z serca podziękować o. dr. Andrzejowi Miotkowi SVD mieszkającemu w Rzymie (księdzu rodem z Olszowego Błota k. Mirachowa) za udzielone nam wsparcie w postaci rezerwacji noclegu u sióstr oraz za udzielenie pomocy merytorycznej w poruszaniu się po Rzymie.

24 lipca z samego rana jemy pyszne śniadanko w naszym hotelu i ruszamy na podbój Rzymu. Pierwsze kroki kierujemy ku Bazylice. Najpierw stoimy w kolejce ok. 40 min. Wypożyczamy sobie audiobook i przez ponad 3 godz. podziwiamy wnętrze Bazyliki Św. Piotra. Głos nam opowiada o każdym ważnym miejscu, przy którym należy się zatrzymać.

Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy ołtarzu, do którego przeniesiono ciało Jana Pawła II. Tam też modlimy się. Postanawiamy dalszą część dnia spędzić na swobodnym spacerze po Rzymie. Bez gonitwy po muzeach. Czasu mamy niewiele. Przecież chcemy tu jeszcze wrócić! Ale wtedy znajdziemy czas i przede wszystkim zdrowie na podziwianie zabytków tego miasta. Jesteśmy wykończeni ale szczęśliwi… Przejechaliśmy 2243 km na rowerze. Dotarliśmy do Wiecznego Miasta!

Okazuje się także, że świat jest mały. Jedną z sióstr, które należą to zgromadzenia prowadzącego hotel w którym się zatrzymaliśmy jest siostra Lucyna, rodem z Paczewa. Andrzej chodził z Jej bratem do szkoły! Poznajemy się, opowiadamy o naszej podróży. Siostra nie zapomniała języka kaszubskiego, którym to porozumiewa się z Andrzejem. Te wszystkie spotkania są niesamowite!

W godzinach nocnych wychodzimy sobie na taras i tam spędzamy czas rozmawiając sobie o wszystkim i o niczym (do godz. 2.00!, z tarasu schodzimy jako ostatni goście). Na dachu hotelu jest cudownie. Powietrze oczyściło się. Temperatura spadła. W oddali widzimy Koloseum i Bazylikę Św. Piotra. Żyć nie umierać! Oby te chwile trwały jak najdłużej…

Jutro wracamy. Mamy zarezerwowane miejsca w autokarze relacji Rzym-Gdańsk. Autokar zabierze też nasze rowery. Po 34 godzinach będziemy w stolicy naszego województwa.

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto